Uznając swój debiut na Mazurach jako doskonałą okazję do pierwszego tekstu tutaj, z przyjemnością chciałabym przekazać słów kilka odnośnie swoich odczuć z wyjazdem tym związanych. Przede wszystkim, zawsze myślałam 'pff, Mazury... kawałek wody z pseudoplażą i niedosyt, bo tuż obok morze, gdzie wszystkiego więcej'. Jak bardzo się myliłam, przekonałam się bardzo szybko.
To, że mój pobyt zaplanowany jest z dokładnością co do minuty niby wiedziałam, jednak gdzieś tam w głębi serca nie do końca w to wierzyłam. Okazuje się jednak, że przez mnogość zajęć przeplatanych z wycieczkami wszelkiego rodzaju dosłownie nie jestem w stanie chronologicznie opowiedzieć co robiłam przez kilka dni.
Łódka, deska? - Nie problem. Dodatkowych wrażeń dostarczał fakt, że na przykład wiosła, to nie wiosła a pagaje, żeby rozwinąć foka, trzeba ciągnąć za szota, okno na dziobie to forluk, a pod pokładem są jaskółki, które niekoniecznie latają - dosłownie WSZYSTKO ma tutaj swoją nazwę, nie sposób spamiętać ich za pierwszym razem. Jakby tego było mało, nieznajomość możliwości łódki jak i sternika (wybacz :D) wzbudzała w trakcie przechyłów lęk o cały dobytek pływający razem z nami, bo przecież na niej mieszkaliśmy. O samej desce powiedzieć mogę póki co niewiele, gdyż po prostu udało mi się na niej ustać i postawić żagiel, co też było wyczynem dla małego żeglarza, jak i wydarzeniem zachęcającym do dalszej nauki w przyszłości.
Rowery? - do wyboru crossowy i miejski. Trasy od kilku, do ponad 100 km. Przyjemność z samej jazdy dopełniał zawsze cel podróży, którym w moim przypadku był na przykład port w Giżycku, czy koncert, który gdzieś także się przewinął, na którym udało się być. Bezpiecznie ze względu na obecność ścieżek rowerowych, kulturalnie dzięki innym korzystającym.
Kiedy już dzień dobiegał końca, w bazie rozpościerał się wszędobylski zapach grillowanych lub wędzonych potraw. Raj dla mięsożerców! Dopełnieniem był radosny klimat co wieczornej biesiady przy gitarze (i nie tylko!) - nie znającemu tekstów piosenek pozostało beztroskie potrząsanie grzechotkami, lub szybkie odszukiwanie tekstów w przygotowanych śpiewnikach. Dzięki rodzinnej atmosferze, czułam się jak u siebie.
Dzień kończyła wędrówka na łódkę, wiernie czekającą, kołyszącą niczym kołyska i niezliczona ilość widocznych gwiazd, w tym i spadających. Nawiasem polecam po przespanej nocy wyjść na ląd (który nie buja) i zamknąć na chwilę oczy - błędnik wariuje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze nie na temat i obraźliwe będą usuwane z całą stanowczością ;)