piątek, 31 października 2014

Trzy żaglowce, jedna historia: "Kolebka Nawigatorów"

Po I wojnie światowej, Polska na mocy traktatu Wersalskiego z czerwcu 1919 roku zyskała dostęp do morza o szerokości 71 km, nie wliczając w to półwyspu helskiego. Ten sam traktat uzależnił Wolne Miasto Gdańsk od Polski i Ligi Narodów. Naród niemiecki nie mógł się pogodzić ze stratą wybrzeża na rzecz II RP, dlatego przez następne dwa lata na Pomorzu dochodziło do licznych incydentów pomiędzy zwaśnionymi narodami. W lutym 1920 roku gen. Józef Haller wprowadził Wojsko Polskie do Pucka, gdzie 10 lutego odbyły się symboliczne zaślubiny Polski z morzem. Akt erekcyjny, pod tym wydarzeniem podpisał gen. Józef Haller, ówczesny minister spraw wewnętrznych i przyszły prezydent RP Stanisław Wojciechowski, oraz dowódca Marynarki Wojennej kadm. Kazimierz Porębski.

Wydarzenia te, sprawiły że Polacy patrząc w kierunku morza Bałtyckiego chcieli mieć profesjonalne kadry oficerskie, wyszkolone w naszym kraju. Z inicjatywy kadm. Kazimierza Porębskiego, powołano Państwową Szkołę Morską w Tczewie. Szkoła na początku miała status liceum, a dzięki świetnemu ciału pedagogicznemu, szybko zyskała uznanie w świecie.

21 lipca 1920, podjęto decyzję o zakupie holenderskiego żaglowca "Nest", który po przekazaniu stronie polskiej został przechrzczony na "Lwów". Statek został zakupiony i wyremontowany za 247 tysięcy dolarów. Podniesienie Polskiej bandery, oraz przekazanie go do użytkowania szkole w Tczewie, odbyło się 4 września 1921 roku. Pierwszym komendantem został kpt.ż.w. Tadeusz Ziółkowski, który sprawował władzę na statku do roku 1923.

Statek szkolno-handlowy "Lwów" typu "bark", został zbudowany w 1869 roku w stoczni G.R. Clover & CO. w Birkenhead w Wielkiej Brytanii. Długość całkowita wynosiła 81.1m, szerokość 11.4m, a zanurzenie 6,3-6,9m. Żaglowiec posiadał 1500m2 żagli, noszonych przez trzy maszty. Żaglowiec posiadał dwa pokłady i trzy ładownie, całą załogę stanowiło 10 oficerów, 25 marynarzy i do 140 uczniów. Portem macierzystym został Gdańsk.

"Lwów" bardzo szybko dostał przydomek "Kolebka Nawigatorów", ponieważ pierwsi oficerowie w pełni wyszkoleni w Polsce zaczynali swoją przygodę właśnie tam. Uczniowie podczas swoich rejsów nie tylko poznawali tajniki nawigacji i żeglugi, ale także obsługi ładunku, gdyż statek ten zarabiał sam na siebie wożąc ładunki po całej Europie. Pierwszym portem zagranicznym, odwiedzonym przez żaglowiec był Birkenhead, w którym powstał. Odwiedziny w tym porcie miały miejsce 19 czerwca 1922 roku. W swojej karierze, "Lwów" odwiedził wiele europejskich i światowych portów, często jako pierwszy statek pod polską banderą.

Jednym z najważniejszych rejsów "Lwowa" był niewątpliwie ten z 1923 roku do Brazylii. W jego trakcie, 13 sierpnia statek jako pierwszy w historii Polskiej bandery, przekroczył równik, co uczczono tradycyjnym "chrztem morskim". Po tym rejsie, nowym komendantem został kpt.ż.w. Mamert Stankiewicz, który swoją funkcję pełnił do 1926 roku. W 1927 roku, komendantem został kpt.ż.w. Konstanty Maciejewicz, który w 1929 roku, został ostatnim komendantem "Lwowa", oraz pierwszym komendantem "Daru Pomorza". Sylwetki wszystkich trzech dowódców "Lwowa", to dziś historie niemal legendarne. Tadeusz Ziółkowski, przed II wojna światową został dowódcą floty pilotów portu w Gdańsku, za co został uhonorowany pomnikiem w Gdańsku. Mamert Stankiewicz pływał na polskich statkach rejsowych, w tym "Polonii", którym przewoził Żydów uciekających z Europy do Palestyny, oraz "Piłsudskiego" największego polskiego liniowca transoceanicznego. Obaj kapitanowie nie przeżyli II wojny światowej, natomiast Konstanty Maciejewicz, po II wojnie światowej, kontynuował naukę polskich kadr oficerskich, za co dostał przydomek "Kapitan kapitanów".

"Lwów" w roku 1930, został wycofany ze służby, a bandera została przekazana na "Dar Pomorza". Żaglowiec został przekazany Marynarce Wojennej, która zdemontowała część wyposażenia i używała statku jako "hulku" z miejscami do mieszkania dla załóg łodzi podwodnych. W 1938 roku, mimo licznych wątpliwości, podjęto decyzję o złomowaniu "Kolebki Nawigatorów", jednak prawdopodobnie został zezłomowany przez Niemców już po wybuchu II Wojny Światowej. W ten sposób po jednym z najważniejszych statków w Polskiej historii, zostały tylko opisy historyczne i pojedyncze zdjęcia.

W artykule posłużyłem się wiedzą z książek:
Jan Miciński, Stefan Kalicki, "Pod Polską banderą"
Witold Grzegorz Strąk, "Kronika Polski na morzu, 1918-1989"
Karol Olgierd Borchardt, "Znaczy kapitan"

poniedziałek, 20 października 2014

VIII Bieg do gorących źródeł & Bieg po serce zbója z term.

W niedzielę 19.10.2014 w Uniejowie odbyła się ósma edycja "Biegu do gorących źródeł". Imprezą towarzyszącą był "Bieg po serce zbója z term", który był wydarzeniem charytatywnym. Tego dnia tłumy ludzi zostały przyciągnięte do tej małej miejscowości uzdrowiskowej.

VII Bieg do gorących źródeł

W ósmej edycji biegu wystartowało 1358 zawodników, co oznacza wzrost o 23% względem zeszłego roku. Trasa wynosiła 10km i prowadziła obok wszystkich ważnych turystycznie miejsc w mieście, czyli przez termy, skansen wiejski, zamek biskupów, kościół, czy ruiny młyna. Start i meta znajdowały się na rynku głównym w centrum miasta. Najszybszy zawodnik uzyskał czas 30min 12s, co oznacza że jego średnia prędkość wynosiła około 20km/h! Najszybsza zawodniczka, osiągnęła czas 36min 01s.
Przy linii startu znalazło się miejsce dla orkiestry, która umilała pierwsze kroki biegu. Zarówno podczas wybiegu jak i w momencie, gdy pierwsi uczestnicy dobiegali do mety, ciężko było dojść do barierek, gdyż tłum był tak gęsty. Sporo osób kibicowało zawodnikom z którymi przyjechali na te zawody, co dodatkowo nakręcało atmosferę panującą na uniejowskim rynku. Wśród kibiców można było zobaczyć dużo mieszkańców, niektórzy prawdopodobnie przyszli oglądać bieg prosto z mszy w pobliskim kościele.



Bieg po serce zbója z term

Korzystając z okazji, w Uniejowie zorganizowano bieg charytatywny, pod patronatem "Fundacji Zbója Szczyrka". Celem tej imprezy była zbiórka pieniędzy na budowę sztucznego serca dla dzieci, czyli w praktyce, wspomożenie zespołu "Fundacji Rozwoju Kardiochirurgii im. Prof. Religi". Zadanie polegało na przebiegnięciu/przejechaniu/przejściu jak największej liczby okrążeń, każde o długości 400m. Wydarzenie zorganizowano na torze zespołu szkół. Taka forma biegu sprawiła, że było naprawdę dużo całych rodzin i to od najmłodszego do najstarszego pokolenia! Dzieciaki biegały, babcie spacerkiem próbowały dogonić. Jeśli ktoś się zmęczył mógł zjeść chleb ze smalcem i oscypek, prosto z Szczyrku. Organizatorzy nie spodziewali się tak dużego zainteresowania, dlatego oficjalna liczba uczestników nie jest jeszcze znana, ale na oko mogę powiedzieć że było to około 200 osób. Bieg charytatywny był głównie skierowany do mieszkańców miasta, a Uniejowianie podjęli to wyzwanie, za co należy im się duży szacunek.

Niedziela w Uniejowie, była jednym wielkim świętem sportu. Jeżeli obie imprezy będą się rozwijać w takim tempie jak teraz, to może za kilka lat to już nie będzie trwało pół dnia, a będzie to gigantyczna kilkudniowa impreza. Naprawdę warto było pojawić się tu w niedzielę, czy jako kibic, czy jako zawodnik - ciekawe wrażenia były gwarantowane.
PS: W przyszłym roku ja też wystartuję! Już zaczynam treningi ;)

piątek, 17 października 2014

Trochę o polityce.

W Polsce dyskusje o polityce są ważną częścią rozmów. Można nawet rzec, że tam gdzie jest jakaś dyskusja, na pewno w końcu poruszony zostanie temat polityki. Żeby nie być gorszym, przekażę moje stanowisko, jak uleczyć polską politykę.

System dwupartyjny.

Najlepszym systemem rządzenia dla naszego kraju byłby system dwupartyjny. Doprowadziłby w szybkim czasie do wyrzucenia poza nawias polityczny wszelkiego rodzaju radykałów i ekstremistów, którzy aktualnie nie mają znaczenia w państwie, ale są głośni, co się podoba np. mediom. System taki wymusiłby konkretne programy, które wyraźnie by się różniły od siebie. Taki układ sprawia, że wyborca nie musi się zastanawiać nad niuansami, jakimi różni się program jednej partii od drugiej, a może zająć się konkretami, czyli wybrać czy woli program bardziej socjalny, czy bardziej kapitalistyczny. Po wyborach, partie nie miałyby problemu z szukaniem większości, gdyż taki system wymusza większość partii aktualnie popularniejszej.

Służba państwu to sprawa honoru.

Posłowie powinni nie dostawać żadnych pieniędzy za swoją pracę. Dzięki takiemu rozwiązaniu, do władzy dopuszczono by ludzi, którzy mają doświadczenie i pieniądze, dzięki czemu byliby mniej podatni na wszelkie naciski z zewnątrz, a praca posła wiązałby się z prestiżem. W takim układzie, za politykę zabieraliby się ludzie, którzy wiedzą czego chcą i wiedzą jak to zrobić. Dodatkowo, brak finansowania, szybko pozbyłby się ludzi którzy nadają się tylko do przechodzenia z partii do partii i nic nierobienia.

Ograniczenia w zatrudnianiu ministrów.

Podczas wybierania nowych ministrów powinny być konkretne wytyczne. Po pierwsze wiek, maksymalny wiek ministra, w momencie zatrudnienia powinien oscylować koło 50 roku życia. Powyżej tego wieku, ludzie przestają być tak innowacyjni, jak można by sobie tego życzyć od statusu wysokiego stanowiska. Każdy minister powinien mieć wykształcenie wyższe, pokrywające się z daną dziedziną, w której się porusza. W taki sposób ministrami nie byliby ludzie przypadkowi, ale eksperci w swojej branży. Dodatkowym atutem kandydatów byłoby konkretne doświadczenie w danym sektorze, co poprawiłoby działanie danych ministerstw. Aktualnie mamy w Polsce narzędzie do kontrolowania takich wymogów, mowa o NIK, jeżeli inspektorzy tej izby mogliby zablokować kandydatury ministrów ewidentnie nie nadających się na dane stanowisko, szybko podniósłby się poziom sprawowania władzy.

To są tylko trzy z wielu możliwych opcji uzdrowienia polityki, jednak wydaje mi się że są to najszybsze metody pozwalające poprawić jakość życia w całej Polsce.

wtorek, 14 października 2014

O komunikacji miejskiej słów (gorzkich?) kilka.

W nawiązaniu do cyklu Wojtka dotyczącego transportu, podróżowania (niekoniecznie o przyjemnych aspektach), chciałabym dorzucić garść fraz odnośnie komunikacji miejskiej w naszej kochanej Łodzi. Na wstępie: jeśli uważasz, że MPK funkcjonuje prawidłowo, wyłącz proszę kartę z tym blogiem, lub wybierz sobie do poczytania inny tekst, bo w tym nie znajdziesz zbyt wielu ciepłych słów.

Otóż, jestem studentką Politechniki Łódzkiej, w dodatku mój tryb życia i pracy narzuca mi poruszanie się autobusami i tramwajami w obrębie właściwie całego miasta, a nawet przekraczanie jego granic. Zdarza mi się w trakcie jednego dnia pokonywać trasę: Stoki-Politechnika-Kurczaki-Bałuty-Widzew-Stoki, więc założyć możemy, że wiem o czym piszę.

Faktem jest, że dzięki bogatemu wyborowi wielu linii, jesteśmy w stanie dojechać tak naprawdę wszędzie (doliczyć należy maksymalnie kilkanaście minut na dojście od przystanku do miejsca docelowego). W zasadzie na tym kończy się lista zalet, bo nie oszukujmy się, ale czasy, kiedy to wystarczyło dawno się skończyły.

Niejednokrotnie słyszałam, że Łódź posiada najgorszą komunikację miejską w Polsce. Ja rozumiem, że remonty, przebudowy, ale (!) dlaczego poszczególne linie dzienne kursują maksymalnie co 10 minut?! Nie daj Boże, niech któryś nie przyjedzie (polecam szczególnie wtedy, gdy ma się kilka minut na przesiadkę na jedyny autobus do domu, jeżdżący co 25 minut - dobry humor i całe mnóstwo wolnego czasu gwarantowane). Kontynuując, nie rozumiem, jakim cudem tramwaj wyjeżdża z zajezdni już z kilkuminutowym opóźnieniem.

Kolejne utrapienie: bezdomni. Z całym szacunkiem, niewątpliwie, są to ludzie, którzy powinni otrzymać pomoc, jednak nie mam najmniejszej ochoty (i zakładam, że nie tylko ja) poruszać się z nimi jednym pojazdem, ze względu na szereg uniedogodnień, o których myślę, że wspominać nie muszę. Sytuacja z ostatnich dni: wsiadają kontrolerzy (o nich za chwilę), na ostatnim miejscu w wagonie śpi bezdomny, ledwo utrzymuje równowagę. Bilety są sprawdzane. Ci, którzy nie mogą go okazać dostają mandaty. Kontrolerzy wysiadają. Bezdomny beztrosko śpi i jedzie dalej. Dlaczego, mimo odpowiedniego zapisu w regulaminie nie poproszono go o opuszczenie tramwaju? Uwierzę, że motorniczy może nie zauważyć z osobna każdego, kto wsiada, tutaj jednak problem został pozostawiony i nierozwiązany.

Wracając do samych kontrolerów, przyznać muszę, że w ostatnich latach kultura wykonywanej przez nich pracy wzrosła, mam jednak wrażenie, że nie dość, że zatrudniani są przypadkowi ludzie, to jeszcze nie dba się o odpowiednie doszkolenie ich. Kolejna historia z życia wzięta: chcę kupić w sklepie bilet całodobowy. Niefortunnie, sprzedawczyni takowych nie posiada, biorę zatem kilka innych (tak się złożyło, że łączna ich wartość nieco przekroczyła cenę biletu, którego nie było). W pierwszym autobusie kasuję wszystkie razem. Podczas kontroli zaczynają się kłopoty. 'Nie można tak robić, że się sumuje bilety.' Akurat regulamin miałam okazję przeczytać kilka razy w życiu, więc doskonale wiem co można, a czego nie. Proszę więc o przytoczenie mi odpowiedniego paragrafu. Pan stwierdza, że jego odpowiedzialna funkcja nie obejmuje edukowania mojej skromnej osoby i wypisuje mandacik. Naturalnie, rację miałam, należność została anulowana, jednak kosztowało mnie to wycieczkę do siedziby spółki, na którą niekoniecznie miałam czas i ochotę. Pomijam wszelkie sytuacje, gdy osobie bez biletu zadaje się pytanie, czy ma przy sobie pieniądze, chociaż 20 zł (dosłownie, z tym też się spotkałam).

Do kolejnego worka mogę wrzucić też parę innych problemów, jak na przykład brak miejsc siedzących na przystankach, czy chociaż wiat (tu bardziej ZDiT odpowiada), kulturę użytkowników (na to wpływ można mieć tylko jako społeczeństwo, a to jest nieco upośledzone), czy na przykład beznadziejny plan przesiadkowy (linie będące przedłużeniem jakby innych przyjeżdżają przed tymi krótszymi, przez co stać trzeba na przystanku, gdzie zdarza się, że gwałt i kradzież to najlepsze, co może Cię spotkać; a może to kwestia punktu pierwszego, czyli opóźnień?).

Kończąc gorzkie żale, uważam że płacąc czterdzieści polskich złotówek (wdzięczna jestem losowi za legitymację, są tacy, którzy płacą za przyjemności dwa razy więcej) miesiąc w miesiąc od kilku lat, mam prawo wymagać. A nie oczekuję wiele. Zwracam uwagę na problemy, z którymi borykam się na co dzień. Stwierdzam także, że skoro użytkownicy są kontrolowani i rozliczani z posiadania ważnego biletu, być może spółka powinna być rozliczana z jakości świadczonych usług? Niech będzie to jakąś wskazówką dla dalszej polityki miasta, którego władze próbują ograniczyć do minimum ruch samochodów. Jestem pewna, że transport zbiorowy nie przekonuje kierowców do zmiany środka lokomocji (jest to jednak zupełnie oddzielny temat; może innym razem).

Uprzedzając: owszem, narzekam, jednak jest na co. I w związku z tym, gdy tylko pojawi się sposobność, przesiądę się do auta (mimo kilkakrotnie wyższych kosztów eksploatacji), a najlepiej to na własne nogi, gdyż w obecnej sytuacji przemieszczenie się gdziekolwiek traktuję jako przykrą konieczność.

MPK! Dziękuję ci za godziny spacerów, sesje wdychania świeżego powietrza na przystankach oraz czasu na kontemplacje, które mi zapewniasz. Oto owoc twoich działań.

Wojtek: Z tych właśnie powodów, przy pierwszej nadażającej się okazji, przesiadłem się do auta i na rower. Zwłaszcza teraz, gdy w Łodzi tyle się buduje, rower jest rozwiązaniem prawie idealnym. Jeżeli chodzi o samo MPK, do mnie na wieś dojeżdża jeden autobus na godzinę, więc nie zawsze da się wejść, ale i tak wielce oświeceni rządzący komunikacją miejską, nie podstawiają większych autobusów.

sobota, 11 października 2014

Ciekawe miejsca: Hochwald, Pozezdrze.

Podczas swoich różnych wędrówek, miałem okazję odwiedzić bunkier Himmlera w Pozezdrzu na mazurach. Kwatera nosi nazwę Hochwald co tłumaczy się jako "wysoki las" i znajduje się na szlaku historyczno-przyrodniczym w lesie nieopodal Pozezdrza.

Rys historyczny.

Budowę zespołu bunkrów ukończono w 1941 roku. Wszystkie zabudowania znajdowały się obok nieistniejącej już linii kolejowej Kętrzyn-Węgorzewo-Giżycko, po której został tylko wyraźnie odcinający się od reszty wał, obecnie cały zarośnięty. W skład kompleksu bunkrów wchodziło 9 budynków - bunkier Himmlera, o specjalnej wzmocnionej konstrukcji, jedyny który zachował się prawie w całości, 5 schronów o stopniu odporności "B", co oznaczało np. ściany i stropy grube na 2m, garaż podziemny oraz dwie wartownie. Wg. zachowanych dokumentów, Heinrich Himmler, dowódca SS i prawa ręka Adolfa Hitlera, rzadko mieszkał w bunkrze w Pozezdrzu, jednak, oficjalne dokumenty, na temat pobytów Himmlera, mogły być zniszczone, dlatego trudno oszacować, jak często bunkier był wykorzystywany przez szefa SS. 24.01.1945r. cały zespół bunkrów został całkowicie opuszczony i zniszczony.

Miejsce.

Kompleks schronów jest położony w gęstym lesie, ale droga do nich jest dobrze oznaczona, oraz stosunkowo szeroka, co pozwala przychodzić tu na spacer, nawet osobom z dziećmi, czy poruszającym się na wózkach. Nieopodal bunkrów znajduje się pełno niezabezpieczonych studni, w które bardzo łatwo wpaść, zbaczając z głównej ścieżki. Studnie te, w sezonie letnim, są raczej dobrze widoczne nawet z głównego traktu. W niektórych miejscach widać charakterystyczne leje, prawdopodobnie pozostałe po minach przeciwpiechotnych. Jeżeli chodzi o sam teren, to nie jestem pewien czy jest w 100% rozminowane, dlatego schodzenie ze ścieżek powinno być bardzo uważne.

Główny bunkier, jest mocno zniszczony w środku, jednak, posiadając latarki, dobre buty, liny i trochę siły, da się wejść nawet na dach bunkra. Dodatkowymi atutami są szczeliny, w które można wejść, jednak wymaga to sporej zwinności i elastyczności. Obok głównego bunkra znajdują się pozostałości innych zabudowań, prawie w całości zarośnięte drzewami i pokrzywami. Ruiny tych zabudowań są bardzo niebezpieczne, gdyż jest to gruz, z dużą ilością wystających prętów, na które można się nadziać, lub zaplątać nogami.
Kawałek za bunkrami można znaleźć jezioro, na którym przy odrobinie szczęścia można zaobserwować bobry. Jednak jeżeli bobrów nie ma, to bardzo ładnie widać jakich zniszczeń dokonują te zwierzaki.
Miejsce to jest ciekawe i mało znane, ponieważ nie ma żadnych ludzi pilnujących, można wejść w różne ciekawe szczeliny. Lokalizacja ta jest dobra do rozpoczęcia przygody z tzw. urban exploration, czyli zwiedzaniem miejsc opuszczonych.








poniedziałek, 6 października 2014

Dlaczego samoloty nie latają po linii prostej?

Przeglądając ostatnio internet, zobaczyłem bardzo ciekawą grafikę, gifa przedstawiającego loty samolotów w ciągu 24h. Sama grafika podrzuciła mi myśl że nie wszyscy wiedzą, czemu tak właściwie lot samolotu na mapie to jest łuk, a nie linia prosta. Dużo krócej byłoby lecieć po prostej, zamiast nadkładać drogi i lecieć łukiem.

Jako student nawigacji, mogę i chciałbym Wam wyjaśnić o co dokładnie w tym chodzi.

Loksodroma.

Zastanawiając się nad drogą, trzeba zacząć od tego na czym zaznaczamy drogę przebytą. Zacznijmy od mapy. Mapa jest rzutem powierzchni ziemi na płaszczyźnie. Rzut ten ma to do siebie, że nie uwzględnia krzywizny planety, co ma kolosalne znaczenie dla pojęcia drogi. Droga zaznaczana na mapie linią prostą, w nawigacji nazywa się loksodromą. Loksodroma to na mapie linia przecinająca wszystkie południki pod tym samym kątem, jednak po naniesieniu tej prostej na krzywiznę Ziemi, pojawia nam się spirala wychodząca z biegunów. Na mapie, loksodroma jest najkrótszą drogą łączącą punkty startu i końca. Podczas krótkich lotów i na krótkich fragmentach żeglugi, taka droga jest preferowana, ze względu na łatwość nawigacji, gdyż kurs początkowy i końcowy są takie same. Jednak co z dłuższymi dystansami?

Ortodroma.

Jeżeli w trakcie planowania podróży uwzględnimy krzywiznę ziemi, okaże się że jest możliwa krótsza droga, niż ta wynikająca z mapy. Krótsza droga, nazywana jest ortodromą. Ortodroma należy rozumieć jako interesujący nas wycinek koła wielkiego. Koło wielkie to natomiast koło które przechodzi przez środek kuli, w naszym przypadku, przez środek ziemi. Na mapach o rzucie Merkatora, czyli najpowszechniej występujacych mapach, ortodroma jest krzywą, kształtem przypomina nieregularną sinusoidę. Na odcinkach w żegludze oceanicznej i w lotach międzykontynetalnych, bardziej się opłaca poruszać się po ortodromie, co wynika w różnicy odległosci między loksodormą a ortdromą, dochodzących do setek kilometrów, przykładowo odległość z Gdańska do Austin w Texasie to dla loksodromy 5282 mil morskich, a dla ortodromy 4763 mil morskich, czyli około tysiąca kilometrów!

Podsumowanie.

Trasy samolotów na mapie są krzywe, gdyż przewoźnikom zależy na czasie i pieniądzach, a oba te parametry można poprawić lecąc po ortodromie, która na mapach jest krzywą, a nie linią prostą.
Temat ten jest znacznie szerszy, niż to co tutaj napisałem, starałem się przedstawić ciekawe zagadnienie, które dotyczy podróżowania, a często nie zdajemy sobie z tego sprawy. Jeżeli chcecie wiedzieć więcej, proponuje poczytać o obu drogach w internecie, jednak temat jest skomplikowany, co wynika z połączenia geometrii sferycznej z geografią.

czwartek, 2 października 2014

Szybka recenzja: Cafe 22

Mieszkając w Szczecinie, wiele razy przechodziłem obok budynku Pazim, usytuowanego przy placu Rodła 8. Przed wejściem do tego najwyższego punktu miasta stoi niepozorna tablica z menu i logo Cafe 22. Odwiedziny Asi w Szczecinie były dobrą okazją do odwiedzenia tego miejsca, o czym chciałbym Tobie opowiedzieć.

Położenie.

Jeżeli wyżej wymieniony adres nic Tobie nie mówi, to określę to inaczej - ten lokal znajduje się na ostatnim, 22 piętrze najwyższego obiektu w panoramie miasta, w którym znajduje się też PŻM. Takie położenie sprawia że popijając kawę, można obserwować cały Szczecin z lotu ptaka z jeziorem Dąbie włącznie.

Wystrój.

Wnętrze kawiarni to eleganckie połączenie drewna, wykładziny i delikatnego oświetlenia. Wszystko bardzo dobrze komponuje się w jedną całość, jednak rażą różne odcienie drewna, na przykład przy barze, są to bardzo subtelne różnice, ale bardzo łatwo je dojrzeć, co nie powinno mieć miejsca w takim miejscu. Podłoga w większości jest pokryta wykładziną oraz fragmentarycznie parkietem. Na podłodze są zaznaczone kierunki świata, co podkreśla silne powiązanie budynku z żeglugą, oraz pozwala zorientować się na co patrzymy. Ściany zewnętrzne są całkowicie przeszklone, dzięki czemu nic nie zasłania widoku na miasto. Po środku jest kuchnia, bar, toalety, windy i mały podest dla muzyków. Na podeście znajduje się pianino, co pozwala przypuszczać, że wieczorami może być tu bardzo dobra atmosfera dla luźniejszych spotkań. Toalety niestety trochę odstają od całego wystroju, gdyż są po prostu ciasne i wykonane z kiepskiej jakości materiałów, co bardzo koliduje z wystrojem całej kawiarni. Na ścianach wewnętrznych znajdują się obrazy dotyczące Szczecina, ale także wystawiane przez lokalnych artystów. Od strony wschodniej znajduje się luneta, dzięki której można podziwiać jezioro Dąbie.

Obsługa.

Obsługa elegancka, działająca bez zarzutu. Dziwne natomiast jest to, że podczas jednej dość krótkiej wizyty obsługiwało nas trzech różnych kelnerów, w zupełności wystarczyłby jeden, a nawet jak na lokal aspirujący do wyższej klasy wręcz nie powinni się zmieniać.

Menu.

Menu składa się z kilku działów, oprócz kaw, mamy też drinki, koktajle czy desery. Ceny zaczynają się od 10zł, jednak jeżeli chcemy czegoś naprawdę dobrego musimy się nastawić na wydanie około 20zł. Z Asią zamówiliśmy koktajle bezalkoholowe. Moje zamówienie było w menu pod nazwą "Czerwony Odlot", w skład którego wchodziło: sok pomarańczowy, syrop waniliowy, grenadyna i sok cytrynowy. Połączenie to było słodko-kwaśne, z wyraźnymi nutami cytrusów. Schłodzone było dobre, ale następnym razem chyba jednak wybiorę coś innego. Ten koktajl nie zostawił mi w pamięci jakiś spektakularnych przeżyć smakowych, dlatego mogę powiedzieć że były to dobrze wydane pieniądze, ale następnym razem poszukam czegoś innego. Dodatkowo trzeba przyznać że w cenie każdej pozycji, znaczną część kosztuje umiejscowienie tego lokalu.

Podsumowanie.

Cafe 22 jest typową kawiarnią, idzie się tam porozmawiać, w ciągu dnia. Miejsce jest godne polecenia ze względu na widoki, oraz wystrój. Niestety w tym lokalu rażą niedopracowane szczegóły, takie jak różne odcienie drewna, czy kelnerzy zmieniający się podczas wizyty. Szczególnie polecam dla turystów i osób będących w Szczecinie tylko przejazdem. Dla mieszkańców to miejsce nie jest jakoś specjalnie atrakcyjne na częstsze odwiedziny.

Dla chcących dowiedzieć się więcej: https://cafe22.pl


Okiem Jo:  

Tak więc, widoki wspaniałe! Jeśli jesteś w Szczecinie pod kątem zwiedzania, lub po prostu lubisz oglądać urbanistykę miast, to takie miejsca jak to polecam jak najbardziej. Niestety, tak jak rozmawialiśmy, dla kogoś, kto jest przejazdem miejsce to pozostanie niezauważone, ze względu na 'niepozorne' jak to Wojtek określił szyldy/menu.
Przyznać jednak muszę, że jako kawiarnia niczym się nie wyróżnia. Oferta jest dość bogata, są apetyczne ciacha, sporo różnych kaw, alkoholi i deserów (wszystkie takie jak wszędzie), w cenach nieco wyższych niż normalnie (przykładowo za latte zapłacimy 13 zł; a może to już normalnie?). Wystrój całkiem przeciętny, dziwi mnie, że 'bogate drewna' i kredensy za ladą, lekko historyzujące, zostały zestawione z wykładziną dywanową.  Nadruk kierunków świata w sumie fajny, jednak po prostu brzydki.
Ponadto zauważyłam ciekawe naklejki na szybach, na których to było opisane co z danego punktu widać. Nie rzucały się one w oczy, natomiast dla ciekawskich pozostawały widoczne, więc pokłon w stronę takich informacji.
Ostatecznie odniosłam wrażenie, że coś zatrzymało się tutaj kilka lat temu, jakby ktoś był zdania, że skoro są ludzie (a faktem jest, że byli i było sporo rezerwacji), to nic nie trzeba zmieniać czy ulepszać. Po części może to i racja, jednak wchodząc po raz pierwszy czuję niedosyt. Niemniej bardzo mocno polecam i koniecznie muszę tam zajrzeć wieczorem, kiedy to Szczecin jest piękniejszy.

Z ciekawostek:
#1 jest to kawiarnia, gdzie wyodrębniono toaletę dla kobiet, dla mężczyzn i dla 'dużych kobiet' (tak wywnioskowałam, zobaczcie sami :D).
#2 wjechać można tylko windą. W przedsionku komunikacyjnym stoi gablota z pamiątkami.
#3 w przedsionku dla toalet stoją zapasowe krzesła.

PS: Co do obsługi, to to chyba byli koledzy studenci, przez co nie ma się co dziwić słabej jej jakości. Nie umniejszając nikomu, przez to, że chcemy sobie dorobić, dochodzi do tego, że chwytamy się różnych zajęć, nie do końca się na nich znając, stąd zaniedbana sztuka kelnerska w naszym kraju
(i nie tylko ona, i nie znam się na tym, na pewno lepiej bym nie obsłużyła).